Na Power Rangers czekałam z niecierpliwością, od kiedy pojawił się pierwszy teaser. Co do samego zwiastuna opinie były różne. Jednym się podobał, innym nie. Ja byłam w tej pierwszej kategorii. Miałam cichą nadzieję, że film będzie przynajmniej znośny. Może niezbyt optymistyczne podejście, ale chyba realistyczne. W końcu czego można oczekiwać po tytule opartym na kiczowatym serialu młodzieżowym z lat 90-tych?
Krótki opis fabuły, bez zdradzania szczegółów. Pierwszych bohaterów poznajemy podczas sobotniej „odsiadki” w szkole. Jason, Billy i Kimberly trafili tam w ramach konsekwencji swoich czynów. Nie są przyjaciółmi, znają się tylko z widzenia.
Mamy tu nastolatków z problemami, którzy nie mogą ogarnąć swojego życia. Gdzieś tam w środku każde z nich czuje, że zawiodło jako syn/córka/przyjaciel, a nagle… jakiś kosmita wymaga od nich, żeby bronili Ziemi jako Power Rangers. Żeby to osiągnąć muszą uwierzyć w siebie jako jednostki i drużyna… i mają na to oczywiście bardzo mało czasu.
Zacznę od minusów. Trzy rzeczy uwierały mnie najbardziej. Pierwsza to efekty slow motion. Miałam wrażenie, że występowały przy każdej scenie walki. Nie widzę potrzeby pokazywania prawie każdego kopniaka w zwolnionym tempie. Jasne, wygląda to fajnie, nie zaprzeczę. Zwłaszcza jak do akcji wkracza Rita Repulsa i jej kostur, ale co za dużo, to niezdrowo.
Po drugie, teksty rzucane przez bohaterów, mające w założeniu być dowcipnym komentarzem sytuacji, wychodzą dość żałośnie. Jednocześnie, same dialogi i dłuższe monologi są w porządku. Może nie jest to Szekspir i czasami coś zgrzytnie, ale nie jest źle. Niestety na palcach jednej ręki mogłabym policzyć momenty, kiedy kwestie wypowiadane przez bohaterów wywołały u mnie uśmiech. Jednak przyznam, w kinie po obu stronach miałam nastolatków pomiędzy 12 a 15 rokiem życia i oni śmiali się co chwila. Może nie jestem docelowym odbiorcą tej produkcji?
I ostatnie „ale”. Bardzo dużo krótkich scen, które sprawiają wrażenie pourywanych. Czasami się wręcz gubiłam, w którym kierunku obecnie podąża film – „Czy jestem jeszcze w pokoju Jasona, czy to już pokój Trini? A nie, zaraz, to jaskinia.” Niektóre sceny są właściwie zbędne. Na przykład rozmowa Jasona (Czerwony Wojownik) z ojcem, z której wynika, że chociaż rodzic jest wściekły na syna, to go dalej kocha, jest dla niego ważny, itp. Pomyślałam: „OK… I co w związku z tym?”. Scenie brakowało znaczenia i rozwinięcia. Nie był to moment pojednania ojca z synem tylko krótka, nic nie znacząca dla całości obrazu pogawędka. Podobnych, zbędnych scen jest więcej – jak choćby Jason rzucający się na ratunek ojcu w trakcie walki Zordem. Moim zdaniem zaburza to spójność akcji.
Co mi się podobało? Przede wszystkim jest to geneza bohaterów. Nie jestem znawczynią serii, ale jak prawie każdy oglądałam ją za dzieciaka. Dziś już nie pamiętam szczegółów typu „kto, jak i dlaczego?”. W filmie jest to wyjaśnione całkiem nieźle. Wiemy kim dokładnie jest Rita, w jaki sposób trafiła na „złą stronę mocy”. Dowiadujemy się skąd pochodzi moc wojowników oraz dlaczego Zordy wyglądają jak dinozaury. Twórcy mówią nam też kim jest Zordon i jak to się stało, że skończył jako mentor drużyny. Zwłaszcza ta historia przypadła mi do gustu. Ten nowy Zordon różni się od tego z moich wspomnień. Zdecydowanie wolę nowego. Mimo, że to kosmita, jest bardzo ludzki. Ma swoje wady i zalety. Całkiem dobrze wypada też Alfa 5 – pamiętny robocik sprawiający wrażenie fajtłapy. Nie tym razem. Alfa 5 to całkiem niezły „badass”. Uczy Wojowników jak walczyć wręcz i sprzecza się z Zordonem. Jego design pozostawia trochę do życzenia, ale po kilku scenach można się do niego przyzwyczaić. Na szczęście zostawili „aj, aj, aj, aj”!
Podoba mi się jak ukazany został proces stawania się wojownikami. Bohaterom nie udało się to od razu. Nie wystarczyło krzyknąć „Morphin’ time!” i gotowe. Nawet jak wreszcie nauczyli się przywdziewać zbroje oraz obsługiwać Zordy, pierwsza walka w Megazordzie… Cóż, było widać, że to ich pierwszy raz. To mi się bardzo podobało. Musieli popracować nad okiełznaniem mocy. Właśnie! Bo tu mają moc! W serialu byli garstką nastolatków znających sztuki walki, a ich moc objawiała się tym, że mieli kolorowe stroje i wielkie, mechaniczne bestie. Tutaj rzeczywiście stali się superbohaterami. Są silniejsi, szybsi, sprawniejsi, etc. Dalej są śmiertelni i doznają ran, ale zwykłymi ludźmi nie są.
Około ¾ filmu to starcia. Jest dużo wybuchów i walki wręcz. Czego innego spodziewać się po tym gatunku? Choreografia jest całkiem w porządku. Ruchy nie są ociężałe ani zbyt statyczne. Bardzo podobała mi się scena walki Rity z Rangersami w starych dokach. Co do wybuchów to widać, że starali się dorównać oryginałowi, w którym co chwila były jakieś eksplozje. Tak samo jest tutaj. Można by pomyśleć, że całe miasteczko jest bardzo łatwopalne. W kwestii efektów, widać było, że niektóre były trochę niedopracowane, sprawiając wrażenie nienaturalnych.
Jest kilka „easter egg’ów”, które spowodowały uśmiech na mojej twarzy. Uwielbiam kiedy twórcy puszczają „oczko” do fanów. Dawno nic mnie tak nie uradowało jak scena, w której Zordy, ustawione w szeregu, zmierzają ku swoim Wojownikom, a w tle leci fragment piosenki „Go, go, Power Rangers”. Obraz jak żywcem wyjęty z serialu. Są też występy aktorów z pierwszej serii MMPR.
Jeszcze na koniec krótko o aktorach i tym jak sobie poradzili. Z tych znanych nazwisk mamy Elizabeth Banks (seria Igrzyska śmierci) jako Rita Repulsa oraz Bryan Cranston (Breaking Bad) jako Zordon. Cranston przez 98% filmu grał samą twarz i to niezbyt wyraźną, ale nie wyszło to sztucznie. Banks niektóre sceny zagrała bardzo dobrze, ale było też kilka, które mogły być lepsze. Co się zaś tyczy aktorów wcielających się w Rangerów to jestem całkiem zadowolona ze wszystkich poza Becky G. Grała Trini, którą zawsze darzyłam największą sympatią. To w nią się wcielałam w zabawach na podwórku. W filmie wyszła płytko, jakoś tak bez życia. Nie wiem, czy to kwestia aktorki, czy tego jak została napisana jej postać, ale tutaj najbardziej się zawiodłam.
Reasumując. Film musiał się przedrzeć przez grubą warstwę nostalgii, która otacza serial Mighty Morphin Power Rangers. Zdaję sobie sprawę, że był śmieszny w żenujący sposób. Te stroje, potwory, charakteryzacja, schematyczność akcji i gra aktorska. Wszystko tam było marne, ale jednocześnie było – i jest nadal – niezłą rozrywką. Teraz pytanie, które zadałam na początku: czego można oczekiwać po filmie opartym na produkcji o takich cechach? Oglądając pierwsze minuty pomyślałam, że może być słabo. Jednak kiedy już przyzwyczaiłam się do wspomnianych wyżej minusów to okazało się, że to całkiem dobry tytuł. Twórcy byli w stanie tak przekształcić materiał źródłowy, że dalej patrzymy na to samo, co w latach 90-tych i chociaż oba obrazy różnią się od siebie znacznie, zarazem nie mamy wrażenia, że to zupełnie inna historia. To jest dalej „nasze” Power Rangers tylko odkurzone, odrestaurowane i obdarte z kiczu.