Wstęp. Każda dobra recenzja filmowa powinna mieć kompetentny wstęp. Pytanie retoryczne. Stały element moich recenzji… Jakie były szanse na sukces LEGO Przygoda? Film, który na papierze wyglądał jak wielomilionowa reklama już popularnej marki, okazał się niezwykłym sukcesem. Nie tylko komercyjnym (jak wszyscy zakładali) ale i artystycznym. Do tego fantastycznego filmu, postanowiono dokręcić spin-off. Nawet jeśli za pierwszym razem się udało, to czy jest jakaś szansa na powtórzenie choćby promila sukcesu poprzednika? Gdy za film odpowiada Chris McKay, jak najbardziej jest!
Kim jest Batman wiedzą wszyscy. Zarówno czytelnicy naszego portalu, jak i ludziki ze świata Lego. Jest niesamowity, cudowny, mroczny i jest największym „złodupcem” na tej planecie. Okazuje się jednak, że samo bycie Batmanem nie wystarczy, by osiągnąć pełnię życia. Mimo regularnego obijania złoczyńców, do bycia w pełni skutecznym wiele Batmanowi brakuje. Zatem gdy nowa komisarz Barbara Gordon, postanawia działać bez jego pomocy, Bruce Wayne tupie nogą i postanawia pokazać wszystkim, że jest tak nieziemski, za jakiego się ma. Zarówno publice, jak i swojemu przypadkowo adoptowanemu synowi Richardowi Graysonowi. W dodatku, swoją nienawiść do naszego herosa, musi udowodnić Joker, przechodzący kryzys uczuciowy. Od tego momentu daruję sobie przytaczanie jakiegokolwiek elementu fabuły, bowiem tę orgię niezwykłości, musicie odkryć sami. Oczywiście, masę rzeczy potraktowano tutaj dość umownie, ale ani trochę nie przeszkadza to w czerpaniu frajdy z filmu.
Nie chodzi o złożoną psychologię, ciężkie rozterki moralne (choć miejscami dane jest nam to ujrzeć) a czystą, nieskrępowaną zabawę. Twórcy są wyjątkowo świadomi klisz i schematów, z jakimi przychodzi im się tu mierzyć i bardzo sprawnie nimi żonglują. Nawet najwięksi puryści, którzy skłonni są wypunktować nieścisłości związane z historią czy charakterem pewnych postaci, będą musieli ugiąć się pod naporem świetnych żartów. Czwartoligowi złoczyńcy, gadżety z przeszłości, kuriozalne stroje, czy motywy muzyczne. Niewiele było dowcipów, które nie wybrzmiały. A jeśli tak, to musicie być wyjątkowo smutni wchodząc na salę… Poza tym, jeśli świadomość z kim Batman się mierzy w ostatnim akcie i jak rozwiązuje się akcja nie wywoła chociaż jednej salwy śmiechu znaczy, że chyba czas zmienić preferencje kinomana.
Ale nie tylko na żartach opiera się ten film. Ponieważ to Will Arnett na swoich Lego ramionach, dźwiga taki kawał filmu, jaki tylko jest w stanie unieść. Możliwości aktora ograniczone są oczywiście do gry głosem, ale biorąc pod uwagę ile emocji i charakteru oddaje Will, ciężko nazwać to inaczej, niż mistrzostwem. Jest pewny siebie, pełen mroku i emanuje tak nieskrępowaną charyzmą, że bez trudu można go nazwać jednym z najlepszych Batmanów (miejsce na podium gwarantowane). Uosabia najważniejsze cechy postaci, nawet gdy trzeba dźwignąć traumę po stracie rodziców, czy targające nim demony. Trafioną w dziesiątkę decyzją castingową okazuje się także obsadzenie Michaela Cera w roli Robina. Ktoś, kto z pozoru wydaje się najzwyklejszym akcentem humorystycznym, jest jedną z elementarnych części historii, bez której morał nie wybrzmiałby tak wyraźnie. Specyficzny ton głosu i pewna dziecinność, czyni z niego perfekcyjnego Graysona (przynajmniej tego z młodzieńczych lat). Nie są to co prawda pierwsze skrzypce, ale bardzo melodyjny akompaniament.
Świetnie również sprawdza się Ralph Fiennes. Brytyjski takt, odpowiednia dawka sarkazmu i ojcowskiego ciepła… mamy wszystko czego potrzebujemy do perfekcyjnej roli Alfreda. Jedynym nieco rozczarowującym występem jest Zach Galafianakis. Choć potrafi wygrać jako element humorystyczny, ciężko uwierzyć że to faktyczny szaleniec. Oczywiście, animacja, film dla dzieciaków, nie może być zbyt poważnie… Mimo to, jest w Hollywood cały szwadron aktorów, który lepiej pasowaliby do tej roli. Osobną sprawą jest polski dubbing, który co prawda nie kłuje w uszy, ale jeśli ktoś z Was ma wybór między dwiema wersjami językowymi, nie musi się nawet zastanawiać.
Niezwykle istotnym elementem jest też strona wizualna filmu. Choć zabrzmieć to może jak hiperbola, jestem w pełni świadom tych słów: Od czasu Fury Road nie widziałem tak śmiałej i pełnej rozmachu rozwałki. Oczywiście, zarówno widz przed ekranem, jak i twórcy są zupełnie świadomi, że te eksplozje i walące się budynki to wyłącznie zestaw klocków. Jednakże, dzięki niezwykle sprawnemu kadrowaniu, sposobie ukazania wszechogarniającego chaosu lub widowiskowych bijatyk z udziałem naszych bohaterów. Czuje się siłę każdego klockowego ciosu, czy gorąco narastających słupów ognia. Dodatkowego uroku dodaje również odpowiednia stylizacja animacji, próbująca udawać poklatkową. Oczywiście wykonanie tych kilku milionów zdjęć, łącznie ze zbudowaniem całego miasta i pojazdów zajęłoby zbyt wiele czasu, zatem chwała realizatorom za ten szczegół. Kryje się tu ogrom uroku.
Od strony realizacyjnej kuleje tylko jeden aspekt. Chodzi o muzykę. Co prawda tak jak w oryginale mamy motyw przewodni, który będziecie nucić przez nadchodzące tygodnie (bo umówmy się, metalowe riffy w wykonaniu Batmana zasługują na miejsce w Waszej pamięci) lecz poza tym, jest wyjątkowo miałko. Skoczna muzyka ku uciesze studia i rodziców zadowoli dzieciaki opuszczające salę, ale na osobach dorosłych nie zostawi najmniejszego śladu.
Składając te rozsypane, recenzenckie klocki w jeden zestaw: LEGO Batman to wspaniała zabawa. Nieistotne czy wychowaliście się na TM Semicu, serialu z Adamem Westem, czy dzielnie dzierżycie swój tornister z Człowiekiem Nietoperzem biegnąc do szkoły podstawowej. Jest to produkcja przemyślana niemal w każdym calu. Słabe elementy widoczne dla wprawniejszego/starszego widza znikają pod naporem wspaniałości. Zaś najmłodsi nie będą w stanie na jednym wydechu wymienić, co podobało im się najbardziej. Wszystko jest czadowe. Batman jest czadowy. A wy dzieci, jeśli chcecie być jak Batman, róbcie brzuszki!