Może słyszeliście kiedyś z ust starszego pokolenia, że „już nie robi się takich filmów jak kiedyś, stare kino było najlepsze, teraz to tylko odgrzewane kotlety, nic nowego nie wymyślą” i inne wyświechtane frazesy. Choć nie biorą się one znikąd, niektóre produkcje udowadniają, że do znanych tematów można podejść z trochę innej strony. Nieco inaczej. A miejscami i lepiej. Jak udaje się to nowej produkcji Jordana Vogt-Robertsa?
W latach siedemdziesiątych, gdy cały świat (czyt. USA) żyje wojną w Wietnamie, grupa naukowców natrafia na pewną tajemniczą wyspę. Jeśli wierzyć satelitom, kryje się tam ogromny potencjał, który może rzucić nowe światło na wiele dziedzin nauki. A ponieważ taki łakomy kąsek nie może wpaść w łapska komunistów, należy czym prędzej ruszyć na wyprawę. John Goodman zbiera zatem ekipę popularnych aktorów, by zbadać Wyspę Czaszki. Ale jak wszyscy wiemy, takie wyprawy nigdy nie idą zgodnie z planem. Na drodze naszych poszukiwaczy przygód staje pierwotna siła natury, pod postacią gigantycznego Konga. Śmigłowce spadają, dżungla przytłacza, małpa atakuje, a ludzie nie mają pojęcia co robić… Jeśli wybieracie się na Wyspę Czaszki, by zobaczyć króla małp, jako głównego bohatera u szczyty swych „rozwałkowych” możliwości, radzę wziąć na wstrzymanie.
Jeśli ktoś z Was (tak jak ja) zwykł hurtowo pochłaniać – nieco pulpowe – monster movies z okolic lat 50 i 60-tych, wie z jakim motywem mamy tu do czynienia. Potwora dostajemy zazwyczaj w prologu, kilkukrotnie w drugim akcie no i pod koniec, w czasie wielkiej konfrontacji. Tak było dawno temu i tak jest w 2017. Czy to wada? Nie wydaje mi się. Nie jest to bezmyślne odcinanie kuponów od serii, a sięgniecie do korzeni. Choć nawet nie tyle samego King Konga, co gatunku jako takiego. W dodatku wykonane niezwykle sprawnie. Reżyser i scenarzysta nie traktują bowiem widza jak dziecka, choć oczywiście pozwalają sobie na pewną umowność. Jest tu ciąg przyczynowo-skutkowy, niektórzy bohaterowie mają wstępnie zarysowane motywacje a puenta nie wymaga interpretacji.
Skoro o bohaterach mowa, to niestety cierpią oni na popularną w Hollywood chorobę zwaną zanikiem charakteru. Ciężko w jakikolwiek sposób traktować ich jako pełnoprawne elementy historii. To nie bohaterowie, tylko popularne nazwiska. I choć niektórzy aktorsko jak zwykle spisują się świetnie, to inni zwyczajnie ładnie wyglądają. Przy całej mojej miłości do talentu Brie Larson, w Wyspie Czaszki, zachwycała jedynie obcisłym topem. Nie przeczę, widok zgoła przyjemny, ale osobiście bardziej cenię u aktorek charyzmę i dobry warsztat. Podobnie wypada bohater Toma Hiddlestona, bicie ludzi kijem bilardowym nie zastąpi tła postaci. Twardziel, tyle o nim wiemy.
Spośród tej grupy kartonowych atrap wyłaniają się jednak John C. Reilly i Samuel L. Jackson. O charyzmie tego drugiego wie każdy przedszkolak, więc to tylko formalność. Choć ma on na koncie niejedną rolę, którą usprawiedliwić może tylko wielki czek, za jego prestiżem idzie też talent. Twardy wojak z zasadami, o silnym poczuciu obowiązku i z mocną motywacją. Nic odkrywczego, ale realizuje swoje zdanie tak, jak powinien. Z kolei John C. Reilly jest tutaj głównie po to, by stwarzać sytuacje do żartu.
Choć dowcipy sytuacyjne zazwyczaj nie tu trafiają w puentę, sprawnie rozluźniają atmosferę. W filmie przygodowym konieczność obsadzenia bohatera, który nie będzie nieustannie zachowywał grobowej powagi, wydaje się być oczywista. Jednak, by wywołać w widzach pożądany efekt, okoliczności muszą sprzyjać komikowi. Scenarzysta powinien położyć fundament pod krotochwilę. Kong rzadko spełnia ten wymóg.
Miejscami narracja sugeruje, że bohater zwyczajnie oszalał, ale są to starania wyjątkowo niekonsekwentne, przez co nie działają przekonująco. O reszcie bohaterów w sumie nie warto wspominać. Jeden ma syna, drugi nie ogarnia co się dzieje, trzeci to nerd… Wystarczy.
No ale kogo obchodzą ludzie, kiedy ponad górskim krajobrazem wyrasta Kong. I chyba nikogo nie zdziwi fakt, że prezentuje się on zjawiskowo. Już na poziomie projektu król Wyspy Czaszki jest idealną mieszanką małpy, człowieka i bliżej nieokreślonej bestii. To zarówno nieokiełznana siła natury, jak i bardzo inteligentne stworzenie. Wyniesienie Konga do statusu ludowego boga świetnie współgra z opowieścią. Nie widzimy go tylko jako bezmózgie bydle, które czym prędzej trzeba ustrzelić. Działa to wyjątkowo dobrze, bo osobiście kibicowałem, by wymiótł wszystkich bohaterów. Zwłaszcza, że gdy Kong wkracza do akcji, sztuką jest nie podskoczyć w fotelu jak podekscytowany kilkulatek. Finezja i rozmach z jaką eliminuje wszystkie przeszkody na swojej drodze, jest spektakularna.
W tym miejscu dyskretny ukłon w stronę realizatorów. Oprawa otaczająca Konga jest wprost cudowna. Zarówno w scenach walk, jak i momentach refleksji. Nie wiem na ile to zasługa plenerów, a na ile speców od CGI, ale sama Wyspa Czaszki zapiera dech w piersiach. Oczywiście zwierzątka biegające po wyspie i próbujące zabić naszych podróżników nie istnieją, ale mam nadzieję, że te góry i dżungla tak. Wymarzone miejsce na urlop. Nie wiem, co prawda, czy będzie ozdobiona tak pięknie wyselekcjonowaną paletą kolorów, ale zostaje mieć nadzieję, że wszechogarniająca „sepia” będzie tam obecna.
Swoje zadanie świetnie spełnia również muzyka. Umiejętne przetasowanie autorskich kompozycji Henry’ego Jackmana i popularnych swego czasu rockowych szlagierów, daje doskonały efekt. David Bowie, Black Sabbath czy zwłaszcza The Chambers Brothers. To realia wojny około-wietnamskiej, połączone z batalią przeciwko nieznanym siłom natury. Czym prędzej powinniście udać się po OST.
Dodatkowo, wypada wspomnieć o zarysowaniu nadchodzącego uniwersum potworów. Jak może wiecie, nie należy opuszczać sali przed końcem napisów. Nie dość, że oba filmy spaja pewna organizacja, to twórcy uświadamiają nas, iż na świecie grasuje o wiele więcej monstrów. Niektóre z nich możecie już dobrze znać. Jeżeli będą prezentować się równie monumentalnie jak Kong, czy niedawno Godzilla od Garretha Edwardsa, nie zignoruję kinowego występu żadnego z nich.
Podsumowując. Jeśli tęskniliście za oldschoolowym kinem przygodowym, gdzie wielkie potwory tłuką malutkich ludzi, biegiem udajcie się do kina. Kong – Wyspa Czaszki to rewelacyjna rozrywka ze wszystkimi grzechami i cnotami starych filmów. Jeśli podejdziecie do tej produkcji z odpowiednim nastawieniem i świadomością” z czym to się je”, będziecie się świetnie bawić. Jeśli natomiast uważacie, że ten gatunek umarł śmiercią naturalną i nie powinien wracać… nie wiem jak dotarliście do ostatniego akapitu.