To moje 2 podejście do spisania wrażeń po amerykańskim Duchu w Pancerzu. Pierwszy tekst poleciał w stronę obszernej pochwały filmu animowanego z lat 90tych. Trafił do kosza. Oszczędzę Wam wstępu na 500 słów, tłumaczącego dlaczego filmy Mamoru Oshii i Łowca Androidów Ridleya Scotta są jednymi z najlepszych obrazów stworzonych w ramach gatunku zwanego cyberpunkowym Science Fiction.
Powinniście jednak wiedzieć, że pomysł kręcenia amerykańskiego remakeu starych, animowanych adaptacji komiksu Masamune Shirowa od początku przypominał mi porywanie się z motyką na bojowego androida. Bo film reżysera Ruperta Sandersa, który własne trafił do kin, tym właśnie jest – remakiem. Nieprecyzyjnym, uproszczonym narracyjnie, szukającym porozumienia z fanami serii, poprzez uzupełnianie scen o motywy znane im z filmów i seriali, ale jednak głęboko niedoskonałym. W trakcie seansu na pewno zaczniecie się zastanawiać, czy kopiowanie całych fragmentów wcześniejszych odsłon GitSa wystarczy, by zaspokoić Wasze sentymentalne przyzwyczajenie do dzieł Oshii, czy może oczekujecie więcej od produkcji tworzonej pod tym kultowym sztandarem.
Historia – rzecz jasna – brzmi znajomo. Mózg kobiety zostaje przeniesiony do cybernetycznego ciała, w wyniku unikalnej procedury, mającej zwiększyć jej potencjał bojowy. Korporacyjne machinacje sprawiają, że trafia ona do jednostki zwanej Sekcja 9. Po roku Major jest już względnie przystosowana do nowej sytuacji, choć nadal zmaga się z dziwnymi zakłóceniami wpływającymi na jej percepcję. Mimo, że pozostaje pod nieustanną kontrolą przełożonych, zdarza się jej ignorować ich rozkazy. Pozwala sobie na coraz większą niezależność w ramach prowadzonego śledztwa, dotyczącego śmierci naukowców, czym wkrótce napyta sobie oczywiście biedy.
Fabuła jest prosta, zbudowana na dobrze znanym, sensacyjnym szkielecie. Gdybym chciał opisać całość w trzech słowach, wyglądałoby to tak: zemsta, miłość, superherosi. Zdecydowanie najwięcej jest tutaj filmu z 1995 roku. Przeniesiono z niego całe ujęcia, scenografie, choreografię, bohaterów. Zupełnie jednak zignorowano egzystencjalną tajemnicę, będącą największą fabularną atrakcją projektu, na którym się wzorowali. Kwestie ewolucji gatunku są tutaj tematem co 3, odtwórczej dyskusji, pozbawione znaczenia, atmosfery i interpretacyjnych możliwości. Dlaczego użyłem wcześniej słowa „superherosi”? Im bliżej jest napisów końcowych, tym bardziej reżyser Ghosta nalega, by Major traktować jak „supermankę” nowej generacji. Wrażenie to sięga zenitu w ostatniej scenie, gdzie ekspozycja nakłada się precyzyjnie na akcenty typowe dla kinowego Batmana, obiecującego ofiarnie walczyć ze złem trawiącym grzeszne miasto Gotham.
Muzyka. Przeciętna. W szczególności jeśli porównać ją do genialnej ścieżki Kenjiego Kawai. Poprzeczka trudna do przeskoczenia, przyznaję. Tym bardziej nie rozumiem, czemu od czasu do czasu pojawiają się w niej wokalne czknięcia, sugerujące bardziej wyszukane rozwinięcie, które nigdy nie następuje. Aktorsko jest dobrze, słabsze momenty głównego składu równoważą postacie drugoplanowe. Bardzo podobał mi się Takeshi Kitano w roli Amarakiego, o tym podstarzałym twardzielu chętnie bym obejrzał solową, pełnometrażową produkcję. Fantastycznych aktorów dobrano do starcia w klubie yakuzy, takimi drobnostkami ten film stoi. Scarlett Johansson wzięła sobie do serca fakt cyber-wzmocnienia i postanowiła poza scenami akcji poruszać się sztywno, jak robot.
Dobra, teraz o czymś, co się ekipie bez wątpienia udało. Grafika, efekty specjalne, choreografia, są bardzo dobre. Komercyjny przepych panujący w mieście, szybkie, przejrzyste ujęcia akcji, ogląda się to wspaniale. Zadbano także o szczegóły, mające nas przekonać, że technologiczny progres nie kończy się na szczytach budżetowych piramid wielkich korporacji. Cybernetyczne udoskonalenia stosowane są we wszystkich dziedzinach życia. Inżynieria bojowa rozkwita, czego główna bohaterka jest eksponowanym przykładem. Kamuflaż, soczewki taktyczne, elektroniczne łącza telepatyczne, estetyka cyberpunka implementowana doskonale. Jedynym zarzutem w tej kategorii może być odtwórczość niektórych scen względem wcześniejszych produkcji. Nie inspiracja, ale kalka.
Przepisywanie rzeczy wyjątkowych, zwykle kończy się przeciętnością i opisywany film jest na poparcie tej tezy kolejnym dowodem. Im mniej znacie historię marki Ghost in the Shell, tym lepiej będziecie się na nim bawić, moim zdaniem, to pewne. Jeśli przyłożyć do niego miarę, którą oceniamy typowe kino rozrywkowe, pozbawione historii oraz wypracowanego przez innych twórców prestiżu, trzeba jednak podniść ocenę o 1 „gwiazdkę”.