PANTEON / RECENZJE / FELIETONY / FILMY / Herosi z Nadwiślańskiego Kraju – Ekrany Małe i Duże

Herosi z Nadwiślańskiego Kraju – Ekrany Małe i Duże

Byśmy spać spokojnie mogli, musi nockę zarwać ktoś. Ktoś, kto będzie nas strzegł; bohater, który stanie w naszej obronie. Obywatele Stanów Zjednoczonych, pomimo ogromnych wskaźników przestępczości, już od wielu, wielu lat, ze spokojem mogą wskoczyć pod kołderkę i oddać się mocy Morfeusza, bowiem ich miasta pilotowane były, są i będą zapewne przez wieki, przez rzeszę trykociarzy i przeróżnych dziwaków, którzy za misję życiową obrali ścieżkę strzeżenia prawa i spokoju. W dzisiejszych czasach  także wielu z nas, mieszkańców polskich miast, możemy sypiać spokojnie, będąc strzeżonym przez Białego Orła, czy Nieustraszonego Szpaka. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, iż bohaterowie ci pojawili się stosunkowo niedawno.

Czy zatem przed laty pozostawaliśmy bez opieki? Czy zło mogło spokojnie siać zniszczenie w krainie Syrenki i Wawelskiego smoka? O nie! Poza, znanym niegdyś wśród dzieciaków, młodocianym Zefirem (któremu towarzyszył Wicherek) nasz kraj miał w swojej historii innych trykociarzy, którzy gotowi byli stanąć w obronie potomków Polan, a ich perypetie śledzić mogliśmy na małych i dużych ekranach. W tymże felietonie zamierzam przedstawić Wam pięciu (aż czy tylko?) herosów zrodzonych pod białym orłem (hehe) na czerwonym tle. Parafrazując więc Mikołaja Reja; A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swych herosów mają! Panie i Panowie; oto piątka herosów z nadwiślańskich ziem:

AS

Jeżeli ktoś miał kiedykolwiek styczność z dziełem W. Szekspra – Hamletem, mógł zauważyć powiązanie pomiędzy początkiem mojego tekstu i kwestii wypowiedzianej przez duńskiego księcia, brzmiącej:

NIECH RYCZY Z BÓLU RANNY ŁOŚ, ZWIERZ ZDRÓW PRZEBIEGA KNIEJE.
KTOŚ NIE ŚPI, ABY SPAĆ MÓGŁ KTOŚ, TO SĄ ZWYCZAJNE DZIEJE.

Powyższe słowa wielu geeków odruchowo skojarzy zapewne z pewnym pracownikiem PKP, który wyrecytował je w chwili, gdy zbudzony został przez Asa – polskiego odpowiednika Supermana; nieskazitelnego, przystojnego i pełnego patosu herosa, który jest głównym bohaterem filmu komediowego pt. Hydrozagadka. Tytuł miał swoją premierę w roku 1970 i był odpowiedzią na ówczesne, amerykańskie kino akcji. Pełen absurdu scenariusz w połączeniu z przesadną grą aktorską oraz zabawnymi, acz zaskująco dobrymi, efektami specjalnymi (których jest co prawda niewiele) stworzyły rewelacyjny obraz, który przeżył próbę czasu, nie starzejąc się niemal w ogóle. Co jak co, ale niegdyś mieliśmy rewelacyjne, pełne kreatywności kino i powiedzenie „za komuny było lepiej” w tym wypadku było strzałem w dziesiątkę. Historia tego, kultowego już dzisiaj, nie tylko w kręgach miłośników opowieści superbohaterskich, filmu prezentuje się następująco; oto w całej Warszawie znika, w tajemniczych okolicznościach, woda. Nad sprawą pracuje pewien profesor, który do współpracy angażuje słynnego superbohatera – Asa. Wspólnie dochodzą do rozwiązania całej zagadki – za całą sprawą stoi Doktor Plama, który, wraz z tajemniczym maharadżą, postanawia przerzucić skradzioną wodę do kraju tegoż maharadży. Brzmi absurdalnie? I świetnie. Cały film bowiem to jeden wielki absurd, a każda sytuacja, każdy dialog wywołują salwy śmiechu. Film ten śmiało można utytułować mianem „fenomenalnego”, gdyż każdy seans sprawia ogromną frajdę, mimo iż widziałem go już kilka razy, a teksty, które mogliśmy w owym tworze usłyszeć, na stałe zagościły w ustach moich i moich znajomych (jakkolwiek to brzmi). Pozycja oczywiście obowiązkowa dla każdego fana superbohaterskich obrazów.

MARCHEW-MAN

W przeciwieństwie do poprzednika, Marchew-Man nie posiada żadnych super mocy, lecz jego sława w rodzimym Gdańsku, jest równie wysoka. Nie jest jednak mścicielem,  nie jest wyszkolonym wojownikiem, ani księciem zagrożonego państwa i nie ma w sobie marzenia Dave’a Lizewskiego. Nasz kolejny, polski, superbohater swoje istnienie zawdzięcza pewnemu wypadkowi. Jak to się stało, że w Polsce narodził się trykociarz o niecodziennym imieniu?

Romek, bo takie imię naprawdę nosi nasz karotkowy heros, był dwudziestopięcioletnim absolwentem szkoły wyższej, który po studiach dorabiał sobie rozdając ulotki w gąbkowym kostiumie marchwi. Zarabiał ledwie 4 zł/na godzinę oraz cykliczny łomot od miejscowych oprychów. Pewnego dnia, podczas ucieczki przed swoimi oprawcami został świadkiem nietypowej transakcji, w którą, poza nim, wmieszał się miejscowy reporter z aparatem dłoni. Artykuł i fotografia pismaka zapoczątkowały wieść o istnieniu samozwańczego stróża prawa w mieście. Żaba, przyjaciel Romana, postanowił wykorzystać całą te sytuację i przekonał Romka, by ten został superbohaterem. Chłopcy zdali sobie szybko jednak sprawę, że z Romka taki bohater, jak z, nie przymierzając, ze mnie dzisiaj baletnica. Ten fakt nie pokrzyżował im planów; postanowili wykreować postać Marchew-Mana na tak potężną, by samo pojawienie się wywoływało u złoczyńców strach, a u potrzebujących obywateli poczucie ulgi, nadziei  i udało się to im; Człowiek-Marchew szybko zaczął zwalczać przestępczość, a lokalne media nieustannie zapewniały mu czas w swoich ramówkach. Żaba i Romek szybko jednak przekonali się, że z wielką sławą wiąże się wielka odpowiedzialność (za to zdanie Ben Parker byłby ze mnie dumny).

Marchew-Man jest głównym bohaterem filmu W stepie szerokim, zrealizowanym przez Grupę Impact w roku 2007, w reżyserii Abelarda Gizy (znanego głównie jako członek grupy kabaretowej Limo). Produkcja ta po raz kolejny uświadamia nam, że polski superbohater odnajduje się najlepiej w otoczce absurdu. I choć w przypadku tego filmu mamy stosunkowo realistyczne otoczenie, to pewne wątki są niedorzeczne, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jest to naprawdę przyjemna, sympatyczna komedia, do której każdy polski fan opowieści superbohaterskiej powinien sięgnąć. Dobra zabawa, może bez polotów, ale jednak, gwarantowana. Warto na koniec wspomnieć o tym, że poza Marchew-Manem, w filmie pojawia się dwóch innych, polskich superherosów. Naprawdę, zero ściemy. Tego w Polsce jeszcze nie było, nie?

SZKARŁATNY LEON

Tym razem omawiany przeze mnie superbohater nie jest głównym bohaterem filmu, w którym się pojawia. Pełni tu rolę postaci drugoplanowej, film zaś opowiada o pewnej rodzinie (zbudowanej z grupy przyjaciół) przypadkowo złączonej z drogocennym artefaktem, przez który już wkrótce będą musieli stawić czoła groźnego, uciskającego społeczność, gangstera. Historia ta opowiedziana została w roku 2003, w filmie pt. Baśń o ludziach stąd, w którego obsadzie znaleźli się znani artyści polskiego kabaretu.

Fabuła filmu opowiada nam o losach społeczności ludzkiej pochodzącej „stąd”, czyli zapuszczonej, biednej dzielnicy miasta, gdzie dobra cywilizacji zdobywa się na śmietniku, walutę stanowi kawałek wędliny, a kawę wyrabia z żołędzi. Światem „stąd” rządzi prezes, prezes zły, który za wszelką cenę pragnie dostać się „tam”, do krainy godnej miana miasta XXI wieku. Cena ta jednak jest bardzo wysoka, dlatego każde większe dobro, trafić musi w ręce prezesa. By przyśpieszyć proces zwiększania się majątku, ludzie okrutnego władcy, zabierają mieszkańcom co cenniejsze fanty. „Tu” nie ma policji, straży miejskiej, czy jakiejkolwiek służby z wyjątkiem ludzi prezesa, zatem słowo jego prawem jest. Ludzkość, choć widzi okrucieństwo tejże władzy, przystaje na taki porządek swojego świata.

Jednakże w każdym stadzie pojawia się w końcu czarna owca; wyjątek, który tę regułę potwierdza. W przypadku mieszkańców „stąd” wyjątkiem takim jest Szkarłatny Leon  – regionalny Batman, czy też raczej lokalny Kick-Ass, odziany w szkarłat, który swymi poczynaniami szybko zostaje solą w oku prezesa, a jego twarz, umieszczona na liście gończym, zdobi ściany i słupy, co ewidentnie Leonowi odpowiada. W filmie nie jest to wypowiedziane wprost, ale bez problemu możemy domyśleć się, że Leon  (w rolę którego wciela się, znany z roli Kena w serialu Spadkobiercy, Wojciech Kamiński) o byciu superbohaterem faktycznie marzył, więc gdy „na dzielni” pojawili się prawdziwi bohaterowie, stara się przywrócić swoje słynne miano wroga publicznego numer jeden, jednak jego próby kończą się fiaskiem. Nic więc dziwnego, że koniec końców popada on w depresję.

Sam film to kolejne wykwintne danie komediowe, podane na pięknym talerzu, polane sosem z absurdu. Wytwórnia Ayoy, odpowiedzialna za produkcję Baśni…, w swoich filmach zawsze pokazuje klasę. W tym przypadku również tak jest, dlatego pozycja ta stanowi kolejną, którą polecam wszystkim, nawet tym, którzy do superbohaterów pałają mocną niechęcią (choć czy któryś z nich ślęczałby teraz nad moim tekstem?). Idealny do obejrzenia z rodziną, kolegami, dziewczyną, babcią, sąsiadem, kotem, psem, chomikiem, a nawet pantofelkiem!

JANOSIK

Choć nie jest to typowy trykociarz, to zasługuje na miano superbohatera. Młody harnaś, stający w obronie biednych, niczym polski Robin Hood, to najbardziej znany superheros naszego kraju, który sławie dorównuje nie tylko swojemu brytyjskiemu odpowiednikowi, ale chociażby i Supermanowi, Spider-Manowi czy Power Rangers. Dzisiaj przygody Janosika możemy podziwiać w kilku produkcjach filmowych, ja jednak swoją uwagę chcę skupić na, chyba najbardziej charakterystycznym obrazie o perypetiach harnasia i jego ekipy, polskim serialu z roku 1973, w którym w role tytułowego bohatera wcielił się Marek Perepeczko. Serial z czasów młodości moich rodziców, który i dzisiaj robi ogromne wrażenie, pod względem zarówno fabularnym jak i technicznym. Powtórzę się, ale naprawdę, jeśli chodzi o polskie kino, za komuny było lepiej.

Janosik to młody harnaś, przywódca zbójnickiej bandy, mającej na celu, niczym drużyna Robin Hooda, stawać w obronie uciemiężonych przez władze obywateli, w tym oczywiście, parafrazując Monsieur Hooda, ukazanego w filmie Shrek, „kroić bogatych i biednym dawać”. Serial nawiązuje do legendy słowackiego zbójnika, Juraja Jánošíka, jednak główny bohater tylko dziedziczy po nim swoje imię. Jest niewiele seriali z czasów PRL-u, które obejrzałem. Nigdy jakoś mnie do nich nie ciągnęło. Tytuły, które przyciągnęły mnie przed ekran telewizora mogę spokojnie wymienić na palcach jednej ręki. Wśród nich znajduje się oczywiście Janosik, który, jak już wspomniałem, zrealizowany został wyśmienicie i w dzisiejszych czasach ogląda się go naprawdę przyjemnie.  Jest to produkcja już tak kultowa, że wątpię, by ktoś jej jeszcze nigdy nie widział. Jeśli jest jednak taka osoba i czyta właśnie me słowa, niech teraz skupi się uważnie – nadrób tę zaległość, człowieku.

GERALT Z RIVII

Kimże jest superbohater, jak nie istotą, wykorzystujący swe nadludzkie zdolności do obrony  ludzkość przed złem wszelkiej maści, z własnego, nieprzymuszonego poczucia takowego obowiązku? A co kiedy, poza ludzkością, staje w obronie innych istot? Czy wtedy godny jest noszenia miana superbohatera. Oczywiście, że tak. Nic zatem dziwnego, że wśród mojej listy znalazł się również białowłosy wiedźmin – Geralt z Rivii.

Kim są wiedźmini? Najprościej mówiąc to swego rodzaju zakon hybryd ludzi i potworów, wyzbytych uczuć, powstały, by bronić ludzkości przed strasznymi monstrami. Geralt, zwany również Białym Wilkiem, to jeden z ostatnich łowców bestii, którzy funkcjonują w ówczesnych czasach. Możemy więc stwierdzić, że to postać wyjątkowa. Ale Geralt wyjątkowy jest nie tylko z tytułu bycia jednym z nielicznych Wiedźminów, bo i wśród nich wyróżnia się tym, że jako jedyny potrafi kochać, przez co sam zaczyna interpretować kodeks wiedźmiński, odrzucając przy tym kilka jego zasad, a w związku z tym szybko staje się wyrzutkiem dla zakonu.

W dzisiejszych czasach historie z Geraltem w roli głównej rozprzestrzeniły się na większość możliwych mediów, żeby nie powiedzieć, że na wszystkie. Od, co oczywiste, książek, przez serial telewizyjny, komiksy, a na grach video skończywszy. Nie będę opisywał tego wszystkiego, choć zapewne warto, bowiem w tekście tym przyglądam się jedynie produkcjom filmowym. Historia białowłosego Wiedźmina została zekranizowany w latach 2001 – 2002, w formie trzynasto-odcinkowego serialu oraz utworzonego z jego fragmentów filmu kinowego, który miał, wg. reżysera, być wielką reklamą całej serii. Pozwólcie, ze zajmę się po prostu serialem, bo o filmie jestem zdolny powiedzieć tyle, że jest to po prostu jego okrojona wersja. Tyle. Co zaś tyczy się samego serialu, to na wstępie zaznaczyć trzeba, że wśród widzów wywołał mieszane uczucia. Fani prozy Andrzeja Sapkowskiego narzekają na straszne odejście od wierności książkom, do tego zarzucając tragiczne wykonanie i słabe efekty specjalne. Są jednak tacy, którzy lekko przymykając na to oczy widzą w tym tworze naprawdę przyjemną  produkcję fantasy. Do grona tej drugiej grupy należę również ja.

Przyznam się, że fanem prozy Sapkowskiego (twórcy postaci i świata Wiedźmina) nigdy nie byłem. Niegdyś próbowałem czytać jego książki, ale po kilku pierwszych stronach poległem, to po prostu nie był mój styl. Nie był, bo minęło od tego wydarzenia kilka lat i może dzisiaj bardziej by mi to odpowiadało. Niemniej świat jaki Pan Sapkowski stworzył bardzo mi imponuje i mówiąc krótko – jestem jego fanem, dzięki opowieściom znajomych i chwilach spędzonych przy materiałach z gry oraz rzecz jasna serialu. Jako fan starego oraz amatorskiego kina strasznie radują mnie kostiumowe potwory, choć przyznam, że można było wykonać je lepiej (a szczególnie twarz strzygi!). Od strony techniczek serialowi nie mam nic więcej do zarzucenia; ujęcia są ładne, muzyka cudowna, scenografia naprawdę tworzy ten średniowieczny, mroczny klimat, a pojedynki, choć krótkie, są imponująco widowiskowe. Kawał dobrej produkcji i tyle. Jeśli więc nie przeszkadza Ci odejście od pierwowzorów – polecam sięgnięcie po tę pozycję. Jeśli jednak nie lubisz, gdy Twa ukochana książka zostaje mocno zszargana przez reżysera, musisz poczekać na film Tomasza Bagińskiego. Być może jemu uda spełnić się oczekiwania fanów Geralta. Ja trzymam kciuki.

I tak dobrnęliśmy do końca tej krótkiej listy. Przyznam się, że ubolewam trochę nad jej długością (gwoli ścisłości – krótkością), ale pocieszam się przy tym faktem, iż naprawdę mnóstwo filmów nie widziałem, a o wielu zapewne nie mam pojęcia, więc być może, gdzieś tam, wśród rożnych filmów, seriali i kreskówek polskiej produkcji, czają się kolejni trykociarze. Jeśli wiecie coś o tym; dajcie znać. Chętnie im się przyjrzę i później, rzecz jasna, przedstawię innym. A już wkrótce przyjrzymy się polskim superbohaterom w innych mediach. Zatem do następnego!

AUTOR Łukasz Gądek

W czasach, gdym jeszcze dziecięciem był, kiedy światło dzienne ujrzała moja pierwsza kreskówka, jeden z moich kolegów nazwał mnie "polskim Stanem Lee". Dziś, po latach, pragnę naprawdę zasłużyć na ten przydomek.

PRZECZYTAJ TAKŻE

[FELIETON] Relacja Adolfa z Poznań Game Arena 2014

Targi te miały swoje wzloty i upadki. Wiele lat temu była to wiodąca impreza dla …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *