Jak długo przyszło nam czekać na tę batalię? Dwaj najznamienitsi herosi na tej planecie, po raz pierwszy na srebrnym ekranie, stają do walki między sobą. Koncepcja dojrzewała w Hollywood już od około 2004 roku, lecz dopiero teraz, Zack Snyder wraz z Davidem Goyerem postanowili pokazać nam konflikt Batmana i Supermana. To nie tylko konfrontacja popularnych superbohaterów, ale i zalążek nowego kinowego uniwersum, które stawia sobie ambitne zadanie – dogonić Marvel Cinematic Universe. Na ilu polach Batman V Superman spełnia swoje zadanie, a na ilu poległ?
Tytuł filmu powinien dać Wam stosunkowo uproszczony ogląd na fabułę, ale jednak, to nie do końca prawda. Film nie kręci się bowiem wokół zapowiadanego konfliktu Człowieka Ze Stali i Mrocznego Rycerza. To bardziej ich cywilne alter ega psioczą na siebie przez dwie godziny. Duża zasługa takiego odbioru spraw, to generalna myśl rządząca całą tą produkcją, w tym przedstawionym światem. Światem, w którym nikt się nie uśmiecha i nigdy nie świeci słońce. Nawet gdy Superman przybywa z odsieczą, wokół walą się budynki, niebo spowija dym a na ziemię spadają łzy. Nic zatem dziwnego, że taki stan rzeczy, zaczyna komuś przeszkadzać. Wraz z narastającą niechęcią społeczną, za domorosłego „mesjasza” postanawia zabrać się Batman. A ponieważ mamy do czynienia z kosmicznym bogiem, Bruce postanawia nie szczędzić środków i gotów jest bez mrugnięcia okiem zabić każdego złoczyńcę jaki stanie mu na drodze. A jako że zabijanie od niedawna jest be, Superman postanawia… zająć się Batmanem. Jak wspomniałem wcześniej, nie liczcie jednak na widowiskową batalię. Niezwykła bitwa umysłów, przypomina przekonywanie widzów, która ze stron konfliktu ma rację, czy jest po prostu fajniejsza (do czego dojdziemy). Jeśli na tym opierać ma się nie tylko konflikt bohaterów, ale i cała fabuła, to znaczy ze z twoim scenarzystą jest coś nie tak.
Ale kuleje nie tylko sam pomysł wyjściowy. Wszystkie wątki poboczne, jakie wyrastają z osi fabularnej, nie prowadzą do rozstrzygnięcia. Oszczędzę wam wszelkich spoilerów, powiem tylko byście nie napalali się na którekolwiek z tych napoczętych zagadnień. Bo poza funkcjonowaniem jako kopalnia nawiązań i przesadnie nachalnych easter-eggów, nie mają one żadnego celu. Ale od czego są sequele prawda..? Na przestrzeni lat widać nieprzyjemną prawidłowość, filmów nie robi się jako samodzielnych produkcji, tylko jako elementy większej układanki. Gdy widzi się zaledwie zarys ciekawego obrazka, który stanowi jedynie fragment ukrywanej przed widzem kompozycji, sztuką jest nie czuć irytacji. Referencja to jedno, ale łopatologiczne zapowiadanie kolejnych filmów, to drugie. A myślałem, że po drugich Avengers być bardziej nachalnym nie można. To wszystko boli o tyle bardziej, że ten jeden film ma rozkręcać całe kinowe uniwersum DC Comics. I gdy biegnąc w wielkim wyścigu wraz z Marvel Cinematic Universe, zaliczasz glebę już na starcie, szanse na zrównanie się z rywalem znacznie się zmniejszają. O przegonieniu ich nie wspominając…
Czy chociaż bohaterowie ratują ten festiwal absurdu? Chciałbym, oj chciałbym. Do Supermana w Człowieku ze stali ciężko było mi się przekonać, więc to tym filmem mógł zaskarbić sobie na nowo moją sympatię. Ale okazuje się, że zadufany w sobie, rzucający kiepskimi, rzekomo „ambitnymi” wersami, kontemplujący nad mrokiem własnej duszy półbóg, nie jest moim typem bohatera. Jego sposób bycia, wydawał się irytujący już w poprzednim filmie, ale jak widać w czasie kilkunastu miesięcy jego działania, nie zmienił się ni krzty. Trochę szkoda, bo jeśli ma nieść się ludziom pomoc i uzmysłowić im, że nie jest się zagrożeniem, wypada nieco podbudować swoją opinię. Ale w sumie, nie ma się czemu dziwić, skoro ludzie z dnia na dzień, organizują przeciw tobie protesty, kiedy wcześniej zupełnie im nie wadziłeś. Widać ten typ tak ma.
Może zatem druga strona konfliktu pokaże nam coś ciekawego. W końcu, od czasu Goerge’a Clooneya, nikt na dobrą sprawę nie zrujnował postaci Batmana. Na szczęście, David Goyer też nie. Za każdym razem, gdy widzimy Mrocznego Rycerza w akcji, czuć zalążek autentycznej frajdy z seansu. Sceny, w których Batman rozprawia się z przestępczością, to jedne z niewielu dobrych momentów w filmie. Prezencja Afflecka w kostiumie jest naprawdę imponująca. Wygląda jak żywcem wyjęty z kart komiksu. Mówi, porusza się i leje po gębach tak jak powinien. Mógłbym uchylić czoła i przeprosić Bena Afflecka za moje obawy pod jego adresem, ale oszukałbym wtedy sam siebie. Bo mimo tego, że Batman jest świetny, Bruce Wayne nie jest w stanie za nim nadążyć. Fatalny detektyw, pozbawiony uroku playboy, nieposiadający umiejętności technicznych heros. Żaden element nie wypada tak jak powinien. Może element żałoby po rodzicach można by uznać za znośny, ale gdy prowadzi on do kolejnych koszmarów, zapowiadających następne elementy układanki DC… i ten czar pryska.
A skoro na pierwszym planie nie dzieje się nic ciekawego, może ktoś w tle spróbuje uratować ten festiwal rozczarowań? Po mojej dotychczasowej tyradzie, domyślacie się zapewne, że nie. Film mieli utrzymać w ryzach również nowi bohaterowie, tacy jak amazońska wojowniczka Wonder Woman. I gdyby nie materiały promocyjne, w życiu nie domyśliłbym się, że fabuła zamierza ją ujawnić. Sama Diana przemyka gdzieś po imprezach, próbując zwrócić na siebie uwagę Bruce’a Wayne’a, nie służąc absolutnie niczemu. Chyba, że liczyć zapowiedź jej solowego filmu… Widzimy ją łącznie może przez 10 minut, wliczając w to wszystkie sceny bitewne.
I tak jak w przypadku Batmana, dopiero tam kryje się odrobina potencjału. Może to zasługa przyzwoicie wyglądającej zbroi, może świetnego motywu muzycznego (Is she with you? to najlepszy utwór z całego soudtracku), a może tego, że w natłoku CGI, nie byłem pewien co do końca się dzieje. Jeśli nie herosi, to niech złoczyńca mnie zaciekawi. I z honorem donoszę, że Lex Luthor to najbardziej irytujący gnojek, jakiego widział srebrny ekran od wielu, wielu lat. Nie wiem kto wpadł na absurdalny pomysł, by obdarzyć jedną z ciekawszych figur politycznych w świecie DC osobowością Riddlera z Batman Forever, ale powinien stracić pracę. I szacunek. Mowa ciała, żenujące „złote myśli”, absurdalny plan… Skopano wszystko co skopać było można. Poza tym, Lois Lane, to jak zwykle damulka w opałach. Redakcja Daily Planet wyłącznie krzyczy na Clarka, krytykując jego reporterską samodzielność. Martha Kent… spoiler alert. Jedyną dobrą decyzją, okazuje się Alfred, grany przez Jeremy’ego Ironsa. Wie co robi, jest w stanie autentycznie pomóc Nietoperzowi, ma swoje do powiedzenia… I aż szkoda, że jest go tak mało. Pozostaje liczyć na solowy film o Batmanie.
Ale Chester, lejesz tym jadem na prawo i lewo… Coś musiało Ci się podobać. Owszem. Filtry były ładne. Zack Snyder ma talent do prezentowania widzom wymuskanych, ładnych kadrów, które wyglądają jakby właśnie wyjęto je z przygód obrazkowych. Ale i tutaj można popaść we własną kliszę. Wizualna poetyka to jedno, ale gdy przez jakieś pół minuty zachwycamy się spadającym nabojem, sztuką staje się nie film, a walka z chęcią spojrzenia na zegarek. Proponuję zatem, żeby pan Snyder zabrał się za kręcenie reklam, albo robienie animacji dla różnych wytwórni. Ale nigdy więcej nie pozwólcie mu brać się za pełny metraż.
Nawet ścieżka dźwiękowa rozczarowuje. Zimmer robi się wtórny już od kilku lat, ale tym razem jego bębnienie zrobiło się autentycznie irytujące. Każda scena musi wybrzmiewać pompatycznymi hukami, nawet gdy nie dzieje się prawie nic. Gdyby nie Junkie XL, który swoją elektroniczną wstawką próbuje ratować te kompozycje, nabawiłbym się migreny. I pewnie głębokiej depresji.
Wątpię czy wnioski końcowe są potrzebne, ale i tak je wysnuję. Batman V Superman: Dawn of Justice, to najgorsza komiksowa produkcja od lat. Rynek zalały już kiedyś pewne kinematograficzne wynaturzenia, ale nigdy w tak skondensowanej formie. Czy DC Expanded Universe upadnie? Skądże. Bo wszyscy i tak pójdą na te filmy. Ale jeśli poziom nadal będzie tak żenująco niski, Warner Bros nie dostanie już ode mnie ani złotówki/dolara. Odradzam wszystkim.