Egmont nie kazał polskim czytelnikom zbyt długo czekać na drugi tom Daredevila Briana Michaela Bendisa. Można wręcz powiedzieć, że tempo jakie narzuciło sobie wydawnictwo jest iście ekspresowe, a co za tym idzie, w zasadzie niespotykane na rodzimym rynku. Półtora miesiąca przerwy między kolejnymi częściami tak obszernej sagi? Ryzykowny zabieg, ale seria taka jak ta obroniłaby się w każdych okolicznościach.
Pierwszy tom Nieustraszonego bez wahania nazwałbym najlepszym komiksem superbohaterskim, jaki ukazał się w dobiegającym powoli końca 2017 roku. To doskonale wyważony tytuł, który powinien zadowolić wszystkich czytelników, szukających w historiach o zamaskowanych mścicielach odrobinę poważniejszego spojrzenia na ich istotę. Bendis od początku swojego runu starał się powiedzieć o Daredevilu coś więcej i zgłębić to, co po prostu musiało dziać się swego czasu w tak zwichrowanym umyśle, jak ten głównego bohatera.
Gdybym miał wskazać jakiś motyw przewodni dla tomu drugiego, napisałbym zapewne, że jest nim wątek nowej miłości protagonisty. Zbiór rozpoczyna się bowiem w momencie, w którym Matt spotyka niewidomą Millę Donovan i niemal aż do samego końca pokazuje nam rozwój ich relacji. Widzimy więc jak się poznają, jak rodzi się w nich uczucie i z jakimi kryzysami przyjdzie im się mierzyć ze względu na skomplikowane położenie Murdocka, który ciągle zmaga się z konsekwencjami ujawnienia jego tożsamości w mediach. Kobieta już na wejściu zdaje sobie sprawę, że może być ciężko i że wiele ryzykuje, ale dochodzi do wniosku, że warto. Ją i Matta łączy przecież coś więcej niż tylko ten sam stopień niepełnosprawności.
Niejako przez pryzmat ich związku obserwujemy także zmiany, jakie zachodzą tymczasem w światku przestępczym Hell’s Kitchen. Miasto ciągle pozostaje „bezkrólewiem”, po tym jak byli współpracownicy Kingpina zdecydowali się go dość bezmyślnie obalić. Taki stan rzeczy próbuje wykorzystać Owl, a zatem złoczyńca znacznie mniej okrzesany, mniej honorowy, a przy tym zwyczajnie… głupszy. Jeden z najstarszych przeciwników Daredevila wprowadza na ulice nowy narkotyk, który na chwilkę daje zażywającym supermoce. Matt, walcząc z szerzącą się zarazą, musi być niezwykle ostrożny. Wszak wszyscy patrzą mu teraz na ręce.
Owl nie potrafi jednak porwać za sobą tłumów. Mało kto traktuje go poważnie i w zasadzie każdy rozsądny przestępca w Nowym Jorku czeka tylko aż powinie mu się noga. Niektórzy tęsknią nawet za Fiskiem, który był jaki był, ale przynajmniej trzymał gangsterów w ryzach i gwarantował im jakąś pokręconą stabilność. Oczekiwanie na jego powrót już niedługo się opłaci. Wilson powoli wraca do zdrowia i zaczyna po cichu odbudowywać swoją pozycję.
Do pewnego momentu można odnieść wrażenie, że największe fajerwerki mamy w tej historii raczej za sobą. Że Bendis już na samym początku zesłał na nas, czytelników, prawdziwą bombę, jaką było wyjawienie światu, że Matt to Daredevil, po czym skupił się wyłącznie na przedstawianiu wspomnianych konsekwencji tego wydarzenia. Tak jakby to ono miało pozostać punktem odniesienia dla całego runu. Dzieje się jednak inaczej. Na drugi tom przypada kolejna bomba. Otóż, Murdock w bezkompromisowy sposób detronizuje Fiska i rozgłasza wszystkim, że od teraz to on jest nowym Kingpinem. Skoro miasto potrzebuje kogoś takiego, czemu samemu nie wziąć na siebie tego obowiązku? Po co oddawać władzę w ręce kolejnego bandziora?
Bendis znowu daje nam jasno do zrozumienia, że liczne traumy pozostawiły poważne i trwałe ślady na psychice Matta. Ktoś, kto nosi tyle na swoich barkach, musi w końcu pęknąć. Fakt, że znamy tę postać tak dobrze i wiemy przez co przeszła, a także świetne rozłożenie akcentów w scenariuszu, sprawiają, że wciąż mu kibicujemy, mimo że w oczach wielu staje się teraz złoczyńcą. Luke Cage, Spider-Man, czy też Reed Richards chcą wyciągnąć do niego pomocną dłoń, wytłumaczyć mu, że popełnia błąd, i że jego działania poprawią sytuację tylko na chwilę, ale Matt ich odtrąca. Nie dlatego, że nie mają argumentów, bo mają takowych mnóstwo. Sęk w tym, iż on także ma swoje racje. To się nazywa wyśmienicie poprowadzony konflikt. Zarówno Murdock, jak i ci, którzy się z nim nie zgadzają, brzmią rozsądnie i łatwo ich zrozumieć.
Ponadto nie sposób nie odczuć pewnego rodzaju satysfakcji, gdy Mattowi w końcu puszczają hamulce i postanawia ostatecznie rozprawić się z Kingpinem albo Bullseye’em. Sceny, w których dosłownie się na nich wyżywa i zachowuje się jak spuszczony ze smyczy wściekły pies są czymś, na co tysiące czytelników czekało zapewne latami. Jeśli przyglądalibyśmy się im z boku, moglibyśmy faktycznie widzieć w nich upadek herosa i jego wartości. Kiedy patrzymy na nie jednak z perspektywy Daredevila, nabierają one wręcz katarktycznego wymiaru.
Jako że wydanie Egmontu to kawał obszernej lektury, znalazło się tu również miejsce dla, dość oderwanej od reszty, historii z udziałem Czarnej Wdowy. Nie jest może ona tak angażująca jak te, w których Matt walczył z Owlem, Fiskiem lub Yakuzą, ale stanowi za to miły ukłon w stronę przeszłości. Swoiste nawiązanie do dawnych komiksów Gerry’ego Conwaya oraz Steve’a Gerbera, które napędzał właśnie romans DD z Nataszą. Zeszyty z lat 70. zestarzały się niemiłosiernie, przez co spojrzenie Bendisa na relację tej dwójki jest zdecydowanie najciekawszym. To duet, który był niegdyś całkiem udaną parą, ale jak to w życiu bywa kolejne nieporozumienia zmusiły ich do rozstania. Burzliwe czasy za nimi, ale nadal są przyjaciółmi i wzajemnie się o siebie troszczą. A co najważniejsze dla czytelnika, wciąż czuć między Mattem a Nat prawdziwą chemię.
Dodatkowo nigdy wcześniej nikt tak pięknie nie rysował Wdowy jak Alex Maleev, który w odróżnieniu do poprzedniego tomu, ten zilustrował w całości samodzielnie. Ostatniego zawartego w nim numeru nie liczę z prostych przyczyn – to raczej eksperyment, aniżeli integralna część zbioru. Przy bonusowym zeszycie, wydanym z okazji czterdziestych urodzin postaci, poza Maleevem udzielali się tacy artyści jak chociażby Phil Hester, Chris Bachalo czy też David Finch. Regularny rysownik dochodzi do głosu dopiero w epilogu, który niejako zapowiada fabułę trzeciego tomu. Z całego tego grona wypada zresztą ewidentnie najlepiej. Potwierdza się, że Bułgar sprawdzał się w serii o Daredevilu jak mało kto. Jego ponure, ciemne grafiki perfekcyjnie oddają nastrój Hell’s Kitchen. Nie są może zbyt dynamiczne, przez co niekiedy można odnieść wrażenie, że między pewnymi kadrami brakuje większego połączenia, ale poza tym ciężko się do nich jakkolwiek przyczepić.
Wszystkich tych, którzy jeszcze nie zdążyli sprawdzić tej serii albo planowali omijać ją w swoich zakupach, gorąco zachęcam do tego, żeby jednak dali się przekonać i nadrobili oba dotychczasowe tomy. Jest na to jeszcze trochę czasu, wszak trzecia część Daredevila ukaże się „dopiero” w marcu.
Recenzja pierwszego tomu Daredevila
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.