Po przekonaniu się, że powrót do świata W.I.T.C.H. wcale nie musi spotkać się z refleksją, że z pewnych rzeczy się wyrasta i lepiej oszczędzić sobie powrót do nich po latach, drugiego tomu komiksowej serii o czarodziejkach wypatrywałem już z większym spokojem, wiedząc czego mogę się po nim spodziewać. Pierwszy rozwiał bowiem wszelkie wątpliwości – jasne, okazał się tytułem skierowanym do młodszego, nawet niekoniecznie nastoletniego czytelnika, ale dalej pozostawał lekką lekturą, którą bezboleśnie przetrawić mógł także i dorosły.
Jak więc wytłumaczyć to, że komiks tworzony oryginalnie z myślą o dziewczętach z początku nowego milenium, pozbawionych jeszcze dostępu do internetu (W.I.T.C.H. zadebiutowało przecież dwadzieścia lat temu!), ani nie jawi się jako infantylny, ani za specjalnie się nie zestarzał? Moim zdaniem decydującym czynnikiem są tutaj sympatyczne, barwne protagonistki oraz proste, ale zarazem ciekawe i otwierające sporo możliwości, zasady rządzące światem przedstawionym. Dodajmy do tego uniwersalność, która przejawia się w typowych dla nastolatek problemach (co w tym przypadku, biorąc pod uwagę różnorodność charakterów oraz życiowych sytuacji głównych bohaterek, absolutnie nie jest wadą, bo pozwala lepiej się z nimi utożsamiać), i otrzymujemy serię, do której wraca się co najmniej przyjemnie.
Czarodziejki, gdy nie strzegą tajemniczej Sieci, oddzielającej ich rzeczywistość od innej, znacznie bardziej fantastycznej i magicznej, zmagają się w końcu z tak prozaicznymi kwestiami, jak np. utracona wieloletnia przyjaźń (Cornelia i Elyon), sprzeczki z mamą (Will) czy natłok domowych obowiązków (Hay Lin). Do tego dochodzą jeszcze rodzące się sympatie (u Taranee), kłopoty z ocenami (u Irmy) oraz pojawienie się szkolnych rywalek. Drugi tom oferuje zatem mniej więcej to samo, co uczyniło pierwszy tak wdzięcznym czytadłem. Osoby, które dobrze się przy nim bawiły absolutnie nie powinny się rozczarować. Zwłaszcza, że zestaw scenarzystów złożony z Paoli Mulazzi, Giovanny Bo, Giulii Conti, Bruno Enny i Francesco Artibaniego dokłada jednocześnie następne cegiełki do budowy mitologii i lore Kondrakaru.
Konflikt w krainie rządzonej przez okrutnego brata Elyon, Fobosa, przybiera na sile. Coraz śmielej poczyna sobie tamtejszy ruch oporu (jego twarzą staje się niejaki Caleb, jeden z nielicznych bohaterów drugoplanowych, którego pamiętam z kreskówki), ale mimo to kolejni mieszkańcy decydują się przenieść za chlebem do Heatherfield, co dodatkowo komplikuje dziewczynom zadanie. Jak miałyby zamykać portale, skoro korzystają z nich głównie szukające pomocy istoty? Interwencja w samym Meridianie i próba obalenia tyrana wydają się nieuniknione. Tym bardziej, że Elyon zaczyna wyzwalać się spod wpływów Fobosa oraz jego prawej ręki, Cedrica, i, dostrzegając tragedię ludu, dojrzewa do pisanej jej roli królowej.
Choć początkowo wiele wskazuje na to, że księga druga będzie niedużym fabularnym krokiem naprzód – wszak to dopiero półmetek serii, a pierwsze zebrane w tym tomie rozdziały pozwalają sobie na rozwijanie pobocznych wątków obyczajowych – finalnie okazuje się przełomem. W odpowiednim momencie (przynajmniej patrząc na to z dzisiejszej, dorosłej perspektywy), twórcy przestawiają zwrotnice i postanawiają poszerzyć zakres działań strażniczek. Dalsze skupianie się na Meridianie może nie byłoby wcale złym pomysłem, ale istniało ryzyko, że cykl dopadnie pewna stagnacja. Świadomość, że trzecia część ma pójść w innym kierunku, sprawia, że nadal widzę sens w kontynuowaniu tej nostalgicznej podróży, jaką jest dla mnie czytanie W.I.T.C.H.
Premiera przedostatniej z zapowiedzianych na ten moment czterech ksiąg kompletnej kolekcji od Egmontu wkrótce, bo 29 września. Ja już zacieram ręce, wciąż trochę zaskoczony tym, jak dobrze bawię się przy tej serii.
Recenzja Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga 1
Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.