Za sprawą linii wydawniczej Marvel Now, Dom Pomysłów skutecznie wyzerował numerację komiksowych tomów i odświeżył swoje uniwersum. Wydarzenie to było przeprowadzone z większą głową niż w konkurencyjnym DC Comics, ponieważ obyło się bez jakichkolwiek zmian w kanonie. Uncanny Avengers: Czerwony Cień jest między innymi fabularnym następstwem Avengers vs X-Men które zostanie w Polsce wydane za sprawą Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela w listopadzie tego roku. Nie zakładam, iż ten tekst czytają cierpliwi fani, którzy zakupią egzemplarz Czerwonego Cienia dopiero w listopadzie, po lekturze Avengers vs. X-Men, dlatego też słowo wstępu „co i jak” wydawało mi się niezbędne.
Spisując moje wrażenia z Uncanny Avengers: Czerwony Cień, chciałbym wyjaśnić kilka faktów, które dla czytelników mających z mutantami styczność ostatnio za czasów wydawnictwa TM-Semic, kilku egzemplarzy od Mucha Comics, oraz tomów Wielkiej Kolekcji Marvela, mogą być niezrozumiałe. Jak już pisałem na początku – komiks, który wprowadza do realiów świata Uncanny Avengers ujrzy światło dzienne na naszym rodzimym rynku dopiero w listopadzie i choć historia jest pisana w przystępny sposób, wiele osób może mocno zadziwić to, co zobaczyli w Czerwonym Cieniu.
O co chodzi zatem z tym Cyclopsem? Otóż najmocniej w świadomości fanów usadowiony lider X-Men przestał wierzyć w ideały swojego mentora i od dłuższego czasu bliżej mu było do współpracy z Magneto oraz organizowania „mutanckich” partyzantek. Nie był On jednak typowym szwarccharakterem, terrorystą. Próbował robić co może dla swojej rasy, jednak w nieszczęśliwej konsekwencji zdarzeń, opętany mocą Phoenix Force (wyjaśnienie – kosmiczna moc, która wcześniej już przejęła Jean Grey, a w AvX wraz ze Scottem opanowała kilku innych członków drużyny) zabił Profesora X. I właśnie to musicie wiedzieć, kiedy widzicie na pierwszych stronach Cyclopsa w więzieniu S.H.I.E.L.D.
„X-MEN I AVENGERS RAZEM, DAJĄCY PIĘKNY PRZYKŁAD WSPÓŁPRACY”
…O tym pomyślałem z początku racząc się lekturą ze strony na stronę. Choć problem mutantów w uniwersum Marvela bardzo często wkraczał także w interesy Avengers (i odwrotnie), to nigdy w sposób widoczny „medialnie” członkowie tej drużyny nie ingerowali w sprawy, które do tej pory były podwórkiem Profesora X – ikonicznego lidera dobrej części mutantów, założyciela szkoły, wyróżniającego się w popkulturze wózkiem inwalidzkim i perfekcyjną, lśniącą łysiną. Charlesa Xaviera jednak już nie ma. Zginął, jak dowiadujemy się z komiksu, zamordowany przez jednego ze swoich najlepszych uczniów – Scotta Summersa alias Cyclops.
Mutanci przez lata byli bardzo ważną i niezwykle obfitą w bohaterów oraz ważne wydarzenia częścią uniwersum Marvela. Ich działania nierzadko wpływały na skalę globalną uniwersum, całego wszechświata, czy nawet innych rzeczywistości, jednak działali całkowicie niezależnie od czołowych superbohaterskich drużyn, S.H.I.E.L.D, innych znaczących organizacji, tudzież amerykańskiego rządu. Oczywiście poza wyjątkami, takimi jak grupy pokroju X-Force, czy członkostwo dzieci Magneto w Avengers. Choć nigdy nie byli w żaden sposób fabularnie odcięci od reszty świata, brakowało mi jednoznacznego zainteresowania się ich losami przez Avengers. Pojedyncze akcje, które w komiksach się zdarzały, po prostu mnie nie satysfakcjonowały. Rick Remender w swojej serii stara się pokazać zmianę tego stanu rzeczy. Kapitan Ameryka chce zebrać drużynę złożoną z ludzi i mutantów pod dowództwem Havoka. Kieruje się przy tym klasycznym dla siebie idealizmem, nie myśląc w ogóle jak wybór brata skazanego terrorysty może wpłynąć na odbiór tytułowych Uncanny Avengers.
Oczywiście u samych podstaw wizji zjednoczonych ludzi i mutantów w walce ze złem pojawia się u mnie pewna wątpliwość. Powraca często kiedy obserwuję wydarzenia polityczno-społeczne w mediach, jednak żadnym odkryciem nie jest również fakt, iż problem ten jest także stałą częścią logiki ludzi ubranych w trykoty. Musiało minąć wiele lat, zanim ktoś z Avengers chciał naprawdę zaingerować w losy mutantów, a nie jedynie raczyć nas proformą w postaci np. negocjacji w Utopii. Musiał zginąć największy lider i jedyny symbol nadziei (często też zwyczajnej naiwności, ale czy realia uniwersum Marvela nie są momentami tak pozbawione nadziei, że nie pozostaje już nic innego, jak wiara w, często zwodnicze, autorytety?).
Jest mi przykro, że Kapitan Ameryka (nie wymagałem tego nigdy od Tony’ego „Iron Mana” Starka, który zwykle jest zajęty sprzątaniem brudu po własnych pomyłkach) potrzebował prawdziwej bitwy między Mścicielami i Ludźmi X, aby dojść do wniosku że X-Men to taka sama superbohaterska grupa jak Avengers i w świecie tak dużym i skomplikowanym brak większej konotacji z nimi jest pozbawiony sensu. Tym bardziej, że przez szeregi Avengers przewinęło się już kilkoro mutantów – Quicksilver, Scarlet Witch, Wolverine, Beast, i kilkoro innych. Lepiej późno niż wcale, Steve. Nie będziemy jednak bezmyślności edytorów Marvel Comics na przestrzeni dziesiątek lat traktować jako wady tej konkretnej historii. Jest to jednak fakt w mojej opinii wymagający wspomnienia. Czy tego chcemy, czy nie, często niesłusznie, dziedzictwo poprzedników potrafi odjąć trochę punktów od oceny komiksu.
Dlatego też nie obraziłbym się gdyby Rick Remender pisząc scenariusz bardziej usprawiedliwił ten stan rzeczy. Kilka zdań o tym, jak załóżmy „Mściciele nie chcieli wcześniej wtrącać się do spraw mutantów wierząc w kompetencje Xaviera”, zupełnie by nie pogorszyły sensu wizji Uncanny Avengers, a mnie jako czytelnika wielu historii ze znaczkiem Domu Pomysłów bardzo by usatysfakcjonowały.
To co najlepiej działa w tej historii, to motyw zbierania drużyny, testowania swoich kompetencji. I od razu zaznaczę, że nie jest to wątek prowadzony w szczególnie przyjemny, czy oryginalny sposób. W odróżnieniu jednak od głównego antagonisty historii i jego misternego planu, jest on przystępny. Czytelnik może spędzić przyjemnie czas wertując tych kilka stron, widząc Havoka rozkazującego Kapitanowi Ameryce, czy wybuchową mieszankę charakterów Rogue i Wasp, tudzież jej ciężką relację ze Scarlet Witch, która jak możecie wiedzieć z Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, konkretnie Rodu M, ma sporo za uszami, (choć jej przewinienia mogły jeszcze zostać wybaczone, z racji na stan umysłu, czego nie można powiedzieć o Cyclopsie).
Podoba mi się styl pisania postaci Alexa „Havoka” Summersa. Brat Cyklopa w swojej komiksowej biografii nie był przykładnym X-Manem, często chodził swoimi ścieżkami jak niegdyś Wolverine, co nawet w samej historii zostało bardzo subtelnie czytelnikowi przypomniane. Upadek jego – jak dotąd „lepszego” – brata zmusił go do przedefiniowania swoich priorytetów i zaangażowania się w sprawy X-Men i Avengers. Filozofia Alexa jednak jest zupełnie inna, aniżeli Scotta. Nie chce być nazywany mutantem, bo to określenie jego genów. Chce być traktowany jako jeden z facetów w maskach i fikuśnych kostiumach, a jego Gen X definiuje go tylko w kwestii mocy, a nie innej rasy. I jest to motyw, który naprawdę gra, zresztą bardzo przypadł mi do gustu i ładnie odgradza się od tego, co reprezentuje jego brat. Umiejscawia to fabularnie Havoka jako bohatera, z potencjałem na bycie Avengerem, nie tylko od spraw powiązanych ze światkiem mutantów.
Poza Havokiem drużyna oferuje nam również wspominanego wcześniej Kapitana Amerykę, który biega, rzuca tarczą i prawi amerykańskie przemówienia motywacyjne. Czyli generalnie, jest po prostu Kapitanem Ameryką, Thor, zabawną asgardzką gwarą rozprawia się z przeciwnikami, Wolverine, Wonder Man i Wasp, którzy kompletnie nie mają znaczenia, Sunfire, który pojawia się na moment zaangażowany przez Wolverine’a, oraz Rogue i Scarlet Witch, które mają już większe znaczenie w samej historii. Zwłaszcza ciekawie tutaj wypada Wanda Maximoff, która w Rodzie M przysporzyła wiele kłopotów mutantom jak i reszcie świata. Niestety, mimo kilku przebłysków u Rogue i Scarlet Witch, cała jednostka Uncanny Avengers to zwyczajne tło dla Havoka, który jako jedyny – z czystym sumieniem powiem – jest przyjemnym w odbiorze bohaterem, wnoszącym coś do Czerwonego Cienia.
„NIGDY WIĘCEJ MUTANTÓW”
Zaczyna się teraz robić mniej ciekawie. To chyba niezbyt dobrze prawda? Zwłaszcza, że chodzi o głównych antagonistów. Powraca znany wszystkim fanom i antyfanom Kapitana Ameryki – Red Skull. Zgodnie z zamysłem historii Czerwony Cień jego plan oczywiście związany jest z mutantami. Mam tutaj pewien problem w ocenie działań Red Skulla. Zamierzałem zrecenzować ten komiks jako osobną całość, coś co – wyobraźmy sobie – widzę pierwszy raz bez znajomości tego uniwersum. Rzeczywistość jednak bywa bolesna. Nie da się. Nie w przypadku takiej historii jak Czerwony Cień, której u podstaw jest „to co działo się kiedyś”.
Dlatego też na moją ocenę postaci Red Skulla w tejże historii wpłynął ogólny zarys tej postaci, kształtowany przez lata. Skull jak każdy „marvelowski” villain przez dziesiątki lat swojej egzystencji był interpretowany na kilka sposobów, w bardziej lub mniej śmieszny sposób. I tutaj muszę stwierdzić, że nie kupuję motywacji Czerwonej Czaszki, nie w tej historii. Pojawiły się staroszkolne fundamenty jego myślenia, czyli jest jeszcze coś ze starej, nazistowskiej szkoły, jednak jego nagły terrorystyczny odruch wymiotny w stronę mutantów wydaje się wpisany w historię na siłę i bez odpowiedniego podłoża. Jeszcze śmieszniejszy przy tym jest sposób, w jaki Czaszka zamierza wytępić rasę mutantów i zbudować bez nich swoją wymarzoną idealną społeczność.
„NAJWIĘKSZĄ MOCĄ JAKĄ DYSPONUJE LUDZKOŚĆ, JEST MOC LUDZKIEGO UMYSŁU”
Ironicznie, autorem powyższego cytatu jest Charles Xavier. Ironicznie dlatego, iż sztandarową bronią w planie Skulla jest mózg zmarłego Profesora Xaviera… który aktualnie, za sprawą planu Red Skulla, funkcjonuje w czaszce nemezis Kapitana Ameryki. Zatem nasz szwarccharakter, zamierza wytępić rasę mutantów, sam stając się sztucznie skonstruowanym mutantem. Miałoby to sens, gdyby nie naciągana ideologia Skulla o tym jak mutanci są „brudnym” i „najgorszym zagrożeniem dla ludzkości”. Uważam, że jeżeli przeszczepiasz sobie mózg mutanta, który jest taki, a nie inny – ponieważ poprzedni właściciel miał w sobie gen X – Ty z automatu stajesz się sam nosicielem genu X. Jest to bynajmniej moja osobista pseudo-biologiczna interpretacja tego groteskowego pomysłu.
Nie pomagają temu również komiczni „jeźdźcy” Czerwonej Czaszki. Ich uczestnictwo w planie zniszczenia mutantów ma jakiś sens – każdy z nich został przez ten gatunek skrzywdzony. Jestem w stanie to zaakceptować. Ale nie zaakceptuję hipokryzji Red Skulla, którego sztandarową bronią do wytępienia „nieczystości” jest grupka zbuntowanych freaków i mózg jednego z najpotężniejszych przedstawicieli wrogiego gatunku. Nie omieszkam też dodać, iż posłańcy Skulla wyglądają wybitnie komicznie. Niestety, ale główny przeciwnik to najsłabszy element Uncanny Avengers: Czerwony Cień.
Jestem przyzwyczajony do tego, że to często świetny przeciwnik potrafi podnieść jakość historii. Tutaj nic nie ratuje fabuły, choć jest kilka elementów poprawiających ogólną ocenę komiksu. Gdybym miał wybór, odwróciłbym tą tendencję, bo łatwiej mi przeboleć niewyrazistych herosów, niż kompletnie zmarnowanego przeciwnika, który momentami zakrawa o lekką śmieszność. Na koniec chciałbym powiedzieć jeszcze słowo o narracji. Rick Remender chyba zbyt zatrzymał się w latach osiemdziesiątych, bo momentami naprawdę czułem się jakbym czytał komiks z 20 letnim stażem. Dialogi, choć nie zawsze, muszę zaliczyć jako jeden z minusów.
Uncanny Avengers: Czerwony Cień to komiks przeciętny z przebłyskami. Przyjemnie się obserwuje Alexa Summersa w roli lidera, widać potencjał na ciekawy wątek relacji Rogue – Scarlet Witch, jednak na myśl o wszystkim, co związane z Red Skullem, moje zainteresowanie automatycznie spada. Zatem zadajmy sobie kluczowe, standardowe niczym plan głównego villaina pytanie – czy pierwszy tom Uncanny Avengers jest wartą uwagi lekturą? I tak i nie.
Gdyby był to pojedynczy tom, zdecydowanie odradzałbym zakup. Jako, że jest to początek serii, widzę kilka wątków, które mogą w przyszłości ciągnąć te historię, i zrobić z niej coś naprawdę ciekawego, polecam Wam zaryzykować z pierwszym tomem i dać komiksowi szansę. Pomysł nie jest zły. Wykonanie nie zawsze zawodzi. Być może w kolejnych tomach fabuła wskakuje na ciekawsze tory, potencjał jako taki istnieje. Dlatego też z lektury jestem umiarkowanie zadowolony i nie skreślam konceptu połączonych sił X-Menów i Avengerów. Nie zdziwię się jednak jeśli w kolejnych tomach to Havok pociągnie na swoich barkach tę „lepszą” stronę komiksu.